Dziś trudno byłoby znaleźć poważnych zwolenników czy sponsorów dla idei poszukiwania złotego miasta w dżungli, łatwo jednak usłyszeć pogląd, jakoby Amazonia stanowiła „zielone płuco” Ziemi. Ta zgraba fraza rozpowszechniona przez globalne media padła w ostatnich miesiącach nawet z ust prezydenta Francji Emmanuela Macrona, kiedy ogromne pożary brazylijskich lasów deszczowych znalazły się na moment w centrum uwagi zachodniej cywilizacji. Przekonanie to było również pierwszym z mitów, za których dekonstrukcję zabrała się dr Nicole Bernex podczas pierwszego wykładu na kursie geografii w Limie. Większość studentów z wymian zagranicznych była zaskoczona faktem, że dojrzały las zużywa w nocy niemal tyle samo tlenu, ile zdąży go wyprodukować za dnia. Co więcej, równie zaskoczeni byli rodowici Peruwiańczycy, ponieważ twierdzenie, powtarzane wielokrotnie, wydawało się już świętością. Odniosłam też wrażenie, że wiele osób obawia się mówić o tym głośno, skoro fałszywa teza tak długo stanowiła mocny argument w światowej dyskusji za rozszerzeniem ochrony lasów i walką z wycinkami.
Dlatego myślę, że warto napisać od razu, czym jest rzeczywiście Amazonia, jako skarb i międzynarodowe dziedzictwo naturalne. Ochrona tego regionu jest w dalszym ciągu kluczowa dla stabilizacji klimatu naszej planety. Po pierwsze, Amazonia w swoim pozornie niekończącym się splątanym gąszczu dopływów stanowi nawet do 20% zasobów słodkiej wody pitnej na świecie. W samym nurcie Amazonki rocznie mieści się ponad 15% wód słodkich trafiających do oceanu.1 Ponadto lasy deszczowe Ameryki Południowej cechuje wyjątkowa bioróżnorodność, wciąż zbadana w relatywnie niewielkim stopniu. I chociaż opowieść o „zielonej aptece świata” niekiedy także zaliczana jest do repertuaru „zielonych stereotypów”, nie sposób zaprzeczyć, że organizmy selwy wciąż mogą stanowić odpowiedź na wiele pytań stawianych przez naukę.
Dla wszystkich zainteresowanych w miarę oczywistym jest to, że Amazonia nie może być traktowana wyłącznie jako nietykalny zasób ekologiczny. To także miejsce życia dla około 20 milionów osób współtworzących regionalny rynek i reprezentujących różne interesy na terenach przynajmniej ośmiu krajów.1 Grupy te nie mogą pozwolić sobie na działalność czysto ekologiczną, ich przetrwanie uzależnione jest ściśle od eksploatacji otoczenia. Mowa tu zarówno o społecznościach rdzennych, jak i ludności napływowej.
Migranci, którzy osiedlali się w Amazonii na przestrzeni XX wieku oraz ostatnich dekad, to przede wszystkim uboga ludność z innych prowincji – na przykład z terenów andyjskich – gdzie skrajnie ciężkie warunki naturalne wraz z konsekwencjami wojen domowych skłoniły mieszkańców do opuszczenia ziem zajmowanych nieraz przez całe pokolenia. Ludzie ci, zmuszeni przez głód, a także zachęceni przez rządy – zainteresowane poszerzeniem zasięgu narodowych gospodarek – zaczęli osiedlać się nad głównymi rzekami Amazonii wypierając jej rdzennych mieszkańców.2 W Peru wciąż jeszcze pokutowało myślenie o „dziewiczej ziemi” czekającej tylko by ją zająć i przekształcić w urodzajne plantacje.
Ziemia ta nie była jednak dziewicza ani tak urodzajna, jak się wydawało. Przeciwnie – stanowiła w wielu miejscach gęsto zamieszkany obszar, którego potencjał gospodarczy zależał na każdym kroku od rdzennych technik wypracowanych przez setki lat doświadczenia. Rabunkowa gospodarka prowadzona przez nowych osadników w II połowie XX wieku zniszczyła dużą część lasów Amazonii peruwiańskiej.2 Podobnie stało się w Brazylii, gdzie ziemia karczowana pod kolejne pastwiska dla bydła staje się, piędź po piędzi bezużytecznym ugorem. Wysuszenie gleb, kurcząca się ilość niepoznanych nawet jeszcze gatunków, zanieczyszczenie ekosystemu i kolejne plany naruszające jego delikatną równowagę prowadzą ostatecznie do bankructwa. I nie będzie ono udziałem wyłącznie ludności rdzennej – chodzi tu także o bankructwo lokalnych rynków kawy, bananów czy papai. Może nie w tym roku czy nawet za 10 lat, ale w dłuższej perspektywie jest ono prawdopodobne.
Problem w tym, że to, o czym mówi się już głośno na uniwersytetach nie interesuje polityków czy inwestorów nastawionych na indywidualny zysk lub chwytających się wszelkich sposobów na załatanie budżetu. Hasło „zrównoważonego rozwoju”, które zrobiło już karierę w innych częściach świata, w Peru czy Brazylii ciągle próbuje się przebić z wymiaru gustownych abstrakcji do obszaru praktycznych rozwiązań. Na jego szkodę działa też pokutujący od XIX wieku postulat „cywilizowania” własnych krajów, oczywiście na modłę zachodnią i według obcych wzorców nieprzystających często do różnych regionów, odmiennych geograficznie i kulturowo. Przekonanie, jakoby ludność rdzenna stanowiła wyłącznie hamulec rozwoju dla narodowych gospodarek jest zarówno niesprawiedliwe, jak i całkowicie błędne. Wiele grup etnicznych wyraża gotowość do wspólnej pracy z rządem w celu utworzenia dobrze prosperującego rynku bez fatalnych szkód dla środowiska.1
Niestety, ludzi tych najczęściej nie traktuje się poważnie. Kiedy oglądam zdjęcia i filmy z protestów ludności rdzennej albo gdy czytam oświadczenia peruwiańskich polityków zawsze wydaje mi się, że ci ostatni po prostu czekają. Czekają aż lokalnym aktywistom w kolorowych szatach znudzi się pokrzykiwanie, zmęczą się i zrezygnowani wrócą do domów. Czasem rzuci się im jakieś odszkodowanie, jednak zawsze dużo mniejsze niż takie, które otrzymałaby strona sporu ciesząca się należytym szacunkiem. Czasami prosi się społeczność rdzenną o opinię w sprawie tego czy tamtego projektu budowy drogi lub kopalni, ale niewiele podmiotów czuje się zobowiązanych do brania tej opinii pod uwagę przy podejmowaniu decyzji. Nawet wtedy, gdy oczywistym jest fakt, że jej skutkiem będzie zagłada kilku wsi, dewastacja ekosystemu czy narażenie ludzi na ciężkie problemy zdrowotne. Istnieją co prawda konkretne przepisy, które społeczność może wykorzystać w walce o swoje prawa i ziemie. W ciągu paru ostatnich lat kilka takich spraw teoretycznie zakończyło się sukcesem – co oznacza, że wymiar sprawiedliwości wydał wyroki całkowicie opowiadające się na korzyść ludności rdzennej.
I co? I… nic. W dalekiej Amazonii, za górami, za lasami, dokąd po krętej, niekiedy zalanej szosie autobus jedzie kilkadziesiąt godzin, nie ma komu egzekwować prawa. W poczuciu bezkarności utrzymuje się powszechna korupcja, a wobec problemów Indian – powszechna obojętność. I tak wszystko zostaje po staremu. Delikatny wietrzyk porusza liśćmi palmowymi, motoriksze bez tłumików ryczą stadami od świtu do nocy. Zancudos tną jak wściekłe, leche de tigre smakuje wybornie. Tymczasem świat znów obiega wiadomość o śmierci kolejnego ekologa z rąk brazylijskich madereros – drwali zajmujących się nielegalną wycinką. Dziś jest to Paulo Paulino Guajajara – aktywista z grupy Strażnicy Lasu, który 1 listopada został zastrzelony na terenie rezerwatu Araribóia.
Dziennikarze w ostatnich dniach chętnie podkreślają, jak dużą rolę w nasileniu ataków na aktywistów ma skrajnie prawicowa polityka aktualnego prezydenta Bolsonaro. W tym wypadku zapominają jednak, że eliminacja niewygodnych obrońców przyrody i ludności rdzennej to proces, który w Brazylii ma się świetnie już od wielu lat i doprawdy trudno byłoby wskazać jego początek. Jako najbardziej oczywisty przykład mogę wspomnieć postać Chico Mendesa – przedsiębiorcy, związkowca i ekologa zamordowanego w 1988 r. w Xapuri. Przypadek najbardziej medialny, ale nie mniej tragiczny od egzekucji Guajajary oraz szeregu innych osób, które próbowały bronić selwy przed destrukcją.
Im wszystkim dedykuję dzisiaj kawałek muzyczny, pt. „Ambush” brazylijskiego zespołu metalowego Sepultura – napisany z myślą o Chico Mendesie pod koniec lat 90-tych; https://www.youtube.com/watch?v=Mxp2SrOoBgs
- Comisión Amazónica de Desarrollo y Medio Ambiente (1993); Amazonia sin mitos. Washington: Banco Interamericano de Desarrollo.
- Gasche, Jurg; Maroyo, Jose.M. (1994). „Balances Amazónicos. Enfoques antropológicos”. CIAAP – UNAP, Iquitos.