Podróżując po Peru można odnieść wrażenie, że podróżuje się w czasie. W różnych regionach kraju trwają jednocześnie wszystkie pory roku. W sierpniu wystarczy wyjechać z zimowo-deszczowej Limy na wschód i już po ośmiu godzinach znaleźć się w gęstym ukropie tropikalnego lata. Analogicznie w grudniu można wylecieć z pogrążonego w rzęsistych ulewach Iquitos nad Amazonką i już po godzince wysiąść w suchej jak pieprz stolicy, gdzie skwierczący beton z trudem chłodzi bryza znad Pacyfiku. Dystans pomiędzy latem a zimą, który w Europie równa się nieubłaganym miesiącom, w Peru skraca się do standardowego kursu autobusem międzymiastowym. Pora deszczowa na wybrzeżu to jednocześnie pora sucha w Amazonii i na odwrót.
Kiedy szykowałam się do pierwszej wyprawy Lima nasiąkała lepką mżawką jak gąbka. Temperatura wynosiła około 15 stopni, co przy oceanicznej wilgotności powietrza odczuwa się jakby na miasto spadł mokry i zimny koc z ciężkiej alpaki. Ubrania niełatwo schną, pościel nawet w zamkniętym mieszkaniu jest nieprzyjemna w dotyku, a klinika uniwersytecka masowo przepisuje środki antyalergiczne do łykania na noc – ponieważ osuszają śluzówkę i nieco zapobiegają infekcjom. Osobiście wybrałam inną profilaktykę – w każdym supermarkecie i na każdym targu sprzedawane są pomocnicze, rozgrzewające herbatki z ziół andyjskich – przede wszystkim muña, którą w górach zaparza się nad paleniskiem, często zerwaną prosto z ziemi. Mieszanki mają wspaniały aromat i dobrze chronią przed przeziębieniem. A w Peru lepiej nie chorować.
Rzecz oczywista, najlepiej nie chorować nigdzie, jednak pisząc to mam na myśli niesamowitą wręcz intensywność, z jaką Europejczyk przechodzi tu różne, nawet błahe infekcje. Obserwując różne dolegliwości u siebie i u znajomych ze studiów, zauważyłam że cokolwiek nam się przyplącze, w Peru atakuje jakieś trzy razy mocniej. Byle przeziębienie łatwo zamienia się w zapalenie oskrzeli, maleńki pęcherzyk na ustach rozlewa się na twarz, ból zęba po dwóch dniach kończy się leczeniem kanałowym, a byle za przeproszeniem sraczka potrafi męczyć przez tydzień albo i miesiąc. Wszystko to mogło być naturalnie dziełem przypadku lub zaniedbań, ale jednak uczyło pewnej pokory wobec latynoskich drobnoustrojów.
Tuż przed wylotem z Polski wykonałam komplet zalecanych szczepień, a więc na żółtaczkę typu A i B, na dur brzuszny, tężec, błonicę i polio, a także na żółtą febrę, która dosłownie wyszła mi okiem – do samolotu wsiadałam jeszcze z pięknym krwiakiem w lewej gałce ocznej, jak modelowy weteran domowych tudzież ulicznych walk bałuckich.
Dlatego serdecznie radzę – jeśli masz do zaliczenia kilka szczepionek przed podróżą, nie rób ich tak jak ja – za jednym zamachem na ostatnią chwilę. Lepiej rozłożyć je w czasie, inaczej układ odpornościowy może wykonać niezwykle efektowne salto. Całe szczęście, że nie zdecydowałam się dołączyć do tego kombo szczepionki na wściekliznę, którą proponowano mi w klinice chorób zakaźnych. Wirus ten szerzył się w Peru jeszcze kilka lat temu, jednak aktualnie nie stanowi on już zbyt wielkiego zagrożenia.
Lekarze znad Wisły nalegali też na stosowanie Malarone, który nie należy do tanich środków, a do tego wywołuje czasem paskudne efekty uboczne. Na wszelki wypadek zaopatrzyłam się w jedno pudełko – miało mi ono posłużyć ewentualnie w trakcie najdalszych wypraw w grząskie, zielone ostępy, jednak koniec końców nie wzięłam ani jednej tabletki. Za tą decyzją stał mój profesor etnografii amazońskiej, którego zdaniem leki przeciwmalaryczne stwarzają nieraz większe zagrożenie dla zdrowia niż sama malaria. Jak tłumaczył wykładowca – skutkują na nieliczne mutacje wirusa, a w przypadku faktycznego zarażenia ukrywają początkowe objawy choroby. W ten sposób dają malarii aż nadto czasu na rozwój do niebezpiecznej postaci. Cytując profesora: „zdecydowanie lepiej wylądować od razu w szpitalu”. Stwierdziłam, że facet który spędził pół życia na badaniach terenowych w lesie deszczowym i wygląda jak pączek w maśle prawdopodobnie wie, co mówi. W chwili obecnej malaria nie stanowi zresztą dominującego zagrożenia w Amazonii peruwiańskiej. Przypadki zakażeń odnotowuje się raczej rzadko i tylko w niektórych częściach stanu Loreto na północy kraju. Większe niebezpieczeństwo przedstawia żółta febra, która w ciągu ostatnich dwóch lat pojawiała się nawet w selwie centralnej, już 10 godzin na wschód od Limy.
Z podręcznej apteczki zabranej do Peru z Polski zdecydowanie najbardziej przydały się środki najprostsze: leki przeciwzapalne, tabletki na gardło, węgiel i żel łagodzący skutki ukąszeń komarów. No i oczywiście repelenty – takie, które zawierają „magiczny” składnik DEET – zdolny stawić czoła krwiożerczym rojom mosquitos i zancudos.
Ponadto istnieje cała gama środków lokalnych – od maści i kadzideł przeciw insektom po tabletki na chorobę wysokościową skomponowane z czterech super-roślin: coca, muña, guarana i ginebre. Szczerze polecam wszystkim turystom pragnącym zwiedzić Peru specyfik o tym właśnie składzie. Jest naturalny i niedrogi, a widma soroche lepiej nie lekceważyć. Jeżeli plan wyprawy obejmuje choćby krótki przejazd przez pasmo górskie, a podróżnikowi daleko do himalaisty, warto połknąć pierwszą tabletkę już na dzień przed startem. Kolejne – co osiem godzin lub w zależności od potrzeb. Działają skutecznie, co oznacza, że po dotarciu autobusem na miejsce, w głębokich pokładach samozaparcia znajdzie się wystarczająco sił, aby wstać na nogi po dwudziestu godzinach siedzenia, zgarnąć swój plecak z luku i ruszyć z buta przed siebie. Każda z tych czynności będzie jednak kosztowała jakieś dziesięć razy tyle wysiłku, ile potrzeba w „zwykłych” warunkach. Nie radziłabym nikomu jechać pierwszy raz w Andy bez choćby tej drobnej naturalnej pomocy. Nieleczona soroche atakuje błyskawicznie, dosłownie zwalając turystów z nóg. Potworne osłabienie, mdłości, zawroty głowy i totalna niemoc to objawy, które na szczęście znam tylko z relacji kolegów. Tych, którzy stwierdzili, że nie będą „truć się na zapas”.
A jednak niezależnie od tego, jak dobrze przygotuję się do drogi, za każdym razem podczas pakowania nadchodzi ten moment, w którym muszę powiedzieć sobie: STOP. – Przypomnieć sobie, że bez względu na ilość starań, nie da się zabezpieczyć na każdą sytuację, zabrać leków na wszystkie możliwe zarazy, ciuchów na każdą pogodę w każdej strefie klimatycznej czy lektur i mp3-jek na wszelkie wahania nastroju. Tym bardziej, że jeśli masz metr sześćdziesiąt w trampkach, skoliozę i 50 kilo bez duszy, to plecak powinien być jak najlżejszy. Dlatego zawsze na koniec patrzę na gotowy bagaż, rozkładam go z powrotem na łóżku i wyrzucam wszystko, bez czego mogę się obejść. Prawie nigdy nie żałuję.
Take your time – ten prosty zwrot oznaczający w języku angielskim zachętę do spokojnego zastanowienia i wyboru, towarzyszy mi nieraz, kiedy jadę lub drepczę przed siebie, bawiąc się jego znaczeniem dosłownym. Pamiętaj – w plecaku musi zostać odrobina powietrza – miejsce na Twój czas. Jeśli będziesz się martwić o każdy szczegół lub każdą ewentualność, ciężar może stać się przytłaczający.