– Salud! – wzniosłam toast kompotem z kaktusa San Pedro uśmiechając się do zielarzy. Ta sympatyczna para w średnim wieku zajmuje zawsze ten sam centralny punkt na targowisku sobotnim pod La Merced. Bazar weekendowy różni się od miejskiego. Raz w tygodniu przyjeżdżają tu handlarze, znachorzy i klienci z całej okolicy. Targ ciągnie się kilometrami. Już z pierwszej alei biegną liczne odgałęzienia, a każda uliczka gromadzi handlowców innej specjalności – od żywego inwentarza przez sekcję odzieżową aż po typowy szrot z częściami zamiennymi dla samochodów i motocykli.
Najbardziej lubię jednak główny korytarz, gdzie po obu stronach wznoszą się bajeczne sterty tropikalnych owoców, warzyw i ziół. Pomiędzy nimi są też kramy z gastronomią oferującą dania, które można określić jako „domową kuchnię” amazońską. Te bary mleczne selwy centralnej serwują znakomite zupy – np. gęsty wywar o nazwie patasqa wypełniony grubymi jak kciuk ziarnami peruwiańskiej kukurydzy lub prosty bulion posypany zieloną cebulką, przyprawiony sokiem z limonki i zabójczo ostrą pastą z papryki rocoto. Gdzie indziej można trafić na rożny z anticuchos – dymiącymi szaszłykami z podrobów oraz stoiska z papa a la Huancaina – czyli gotowanymi ziemniakami w piekielnie ostrym kremowym sosie na bazie ají amarillo. Niemal wszędzie można też wypić orzeźwiający mrożony kubek tradycyjnego napoju – chicha morada.
Ale nie o kuchni chciałam dzisiaj pisać. Kiedy tylko dotarłam na targowisko, moją uwagę przyciągnęły stanowiska lokalnych medyków – zielarzy, którzy zasiadali na maleńkich zydelkach za stoliczkiem turystycznym, dokładnie zastawieni niezliczonymi wiaderkami, butelkami i donicami pełnymi rozmaitych roślin. Dało się tam dostrzec wyraźne kształty kaktusów z terenów sierry – szczególnie cieszący się sławą kaktus San Pedro zawierający meskalinę i wywołujący odmienne stany świadomości. O tym ciekawym gatunku słyszałam w Peru często, choć napotkani na drodze miłośnicy eksperymentów psychodelicznych oceniali jego efekty jako raczej delikatne w porównaniu do innych możliwości stwarzanych przez lokalną przyrodę. Kompot serwowany na targowisku był natomiast wyłącznie pysznym, rozcieńczonym sokiem, który nie wpływał w żaden sposób na percepcję. Mój gospodarz spod La Merced – Dziki Mietek – wspominał mi jednak kilkukrotnie, że regularne picie San Pedro w tej postaci jest zdrowe i korzystne dla organizmu.
Kiedy ktoś w Polsce zachoruje, wybiera się zwykle do przychodni odwiedzić lekarza pierwszego kontaktu. W Amazonii natomiast chory idzie najpierw na targowisko, gdzie może porozmawiać o swoich dolegliwościach z zielarzami. Siedziałam na małym pieńku obok świeżych pędów kaktusa, popijałam mój zdrowotny kompot i jednym uchem słuchałam przebiegającej obok konsultacji. Poważne sprawy – kłopoty z wątrobą, krążeniem etc. – były traktowane wnikliwie, zielarka wypytywała dokładnie o każdy objaw, po czym dobierała rośliny z otaczających ją pojemników i na bieżąco sporządzała lecznicze mieszanki. Widać było, że cieszy się dużym zaufaniem i licznym gronem stałych pacjentów.
Oficjalnym systemem zdrowotnym Peru jest nasza zachodnia biomedycyna. Teoretycznie w różnych regionach kraju znajdują się państwowe placówki, które dbają o profilaktykę oraz leczenie różnych przypadków – szczególnie tych, które sieją największe spustoszenie w danej okolicy. Na terenach sierry andyjskiej jest to przede wszystkim niedożywienie dzieci, w selwie częściej spotyka się przewlekłe zakażenia różnymi pasożytami. Takich placówek, zwanych potocznie la posta, jest jednak w kraju o wiele za mało. Gdy przypada termin kontroli lekarskiej kobiety z dziećmi na plecach przemierzają nieraz piechotą całe kilometry, porzucając jednocześnie swoje prace domowe. Każda taka wizyta oznacza więc zaburzenie codziennego rytmu życia całych rodzin. Zgłoszenie się do lekarza w podanym terminie jest jednak obowiązkowe – to znaczy, że zależy od niego wypłata zasiłku w ramach programu społecznego dla najbardziej potrzebujących. Rodziny stawiane są zatem przed wyborem: albo pomoc państwa i uczestnictwo w narodowych programach zdrowotnych albo całkowite zdanie na własne siły.1 A warto podkreślić, że mowa o kraju, gdzie jeszcze w latach 90` XX wieku w ramach programu „planowania rodziny” wysterylizowano ponad trzysta tysięcy kobiet ludności rdzennej bez ich wiedzy. Ogrom tej tragedii niech najlepiej podsumuje fakt, że macierzyństwo dla Indianek jest zazwyczaj najwyższą wartością kulturową, podstawowym celem i wkładem w życie całej społeczności.
Mimo tak rozległej traumy grupy etniczne Amazonii peruwiańskiej odradzają się. Wciąż brakuje jednak edukacji personelu medycznego w zakresie kompetencji międzykulturowych.1 W prasie akademickiej już od jakiegoś czasu zauważa się problem dyskryminacji ubogich pacjentów z terenów wiejskich przez wykształconych lekarzy i sanitariuszy. Pacjentom często nie tłumaczy się celów badań ani ich wyników, wychodząc z założenia, że nie będą potrafili ich zrozumieć. Jestem w stanie wyobrazić sobie zniecierpliwienie doktora, który usiłuje wytłumaczyć pięćdziesiątej osobie z kolei, czym z jego punktu widzenia może być susto – przewlekła wycieńczająca biegunka, za której przyczynę uważa się nagły uraz powodujący oderwanie duszy od ciała (opis ten jest bardzo ogólny, wrócę do tego bardziej szczegółowo w kolejnych tekstach). Dziwię się jednak, że w kraju, gdzie takie przekonania spotyka się na każdym kroku, nie zadano sobie do tej pory trudu, aby wypracować odpowiednie ścieżki komunikacji. Praca ta dopiero się zaczyna – o czym miałam okazję przekonać się na uczelni w Limie podczas zajęć z antropologii zdrowia.
Na razie jasne jest jedno; dotychczasowe postawy personelu medycznego nie budzą zaufania wśród ludności wiejskiej. Można o tym poczytać między innymi w zbiorczej pracy antropologicznej1 wydanej przez Instytut Studiów Peruwiańskich w Limie we współpracy z oddziałem hiszpańskiej Acción Contra el Hambre, zajmującej się zwalczaniem głodu i niedożywienia w biedniejszych regionach Peru. Wyraźny brak zaufania dotyczy tutaj nie tylko lekarzy, ale też samej medycyny zachodniej. Jest ona powszechnie krytykowana jako podejście polegające na leczeniu chorób zamiast leczenia ludzi. W myśl tej krytyki, człowiek w gabinecie lekarskim traci charakter podmiotu, a staje się jedynie obiektem procesu leczenia – które w dodatku najczęściej skupia się na objawach, a nie na przyczynach. Trudno się zatem dziwić, że ludzie chętnie szukają pomocy u osób praktykujących medycynę tradycyjną. A ta stanowi w Peru niezwykle bogaty wachlarz technik i zabiegów, uzależnionych głównie od możliwości otaczającej przyrody.
Selwa centralna słynie przede wszystkim z owocowych koktajli, stanowiących doskonałą bazę wszelkich kuracji oczyszczających, uzupełniających i regenerujących. To przede wszystkim guanabana (znana w Europie bardziej jako graviola), którą przed spożyciem należy jednak dokładnie pozbawić pestek – mogą bowiem zawierać toksyczne związki. Guanabana uchodzi za naturalną broń w walce z nowotworami, choć jej skuteczność nadal stanowi przedmiot dyskusji naukowców na świecie. Innym lokalnym przebojem jest noni (inaczej: morwa indyjska) – bladozielony i miękki owoc przypominający galaretowate ufo. Ma ono wyjątkowo obrzydliwy smak i zapach, więc zazwyczaj włącza się je do diety jako „tajnego agenta” zdrowotnego koktajlu. Zmiksowany wraz ze słodkimi owocami, przyprawami oraz miodem i mlekiem jakoś daje się przełknąć. Jeszcze innym skarbem z okolicy są ananasy rosnące na terenach uznawanych za złotonośne. Dzięki szczególnym właściwościom gleby, owoce te mają zawierać cenne pierwiastki w formie najłatwiej przyswajalnej dla człowieka. Ponadto soczyste papaje, mleczko kokosowe, banany, owoce mango i chirimoya oraz wiele innych gatunków stanowi przez okrągły rok niewyczerpane źródło witamin, a także zysków dla wytwórców nalewek i suplementów.
Ważnym aspektem lokalnej medycyny są oczywiście zioła. Daleko im jednak do naszych sypanych suszonek pakowanych w eleganckie torebki i kartoniki. Tutaj kupuje się całe pędy i gałęzie świeżo ciętych roślin, które – w zależności od rodzaju i przeznaczenia – można zaparzać, gotować, macerować czy mielić na pasty. Szczególnym poważaniem cieszą się kory niektórych drzew. Najbardziej znana z nich – uña de gato – inaczej vilcacora, czepota puszysta lub po prostu koci pazur, to roślina, o której już wiele lat temu rozpisywał się polski misjonarz i badacz Edmund Szeliga. Gatunek ten miał od dawien dawna szerokie zastosowanie w medycynie tradycyjnej wielu amazońskich grup etnicznych, a dziś cieszy się sławą panaceum na liczne dolegliwości także w świecie zachodnim. Bywa wykorzystywany zarówno na bóle reumatyczne, jak i wspierająco w terapiach antynowotworowych.
Warto mieć świadomość, że liczba zastosowań i sposobów podania zapewne równa jest ilości uzdrowicieli. Podobnie jak w przypadku innych leczniczych drzew – chuchuhuasi, tahuari czy też sacha inchi. Osobiście przetestowałam lecznicze nalewki na wyżej wymienionych korach z lekkim dodatkiem miodu i uważam, że ich głębokie barwy oraz cierpkie nuty doskonale koją rozmaite bóle egzystencjalne. Co do skuteczności w przypadku innych problemów trudno mi się wypowiadać. Mam nadzieję, że jako osoba wciąż całkiem młoda i sprawna długo jeszcze pozostanę wolna od pokusy szukania cudownych lekarstw w sercu deszczowego lasu. Nie znaczy to jednak, że nie jestem ciekawa przeznaczenia różnych insygniów zwracających uwagę nawet w tej nieprawdopodobnej mozaice barw i aromatów, jaką stanowi amazońskie targowisko. Zwłaszcza kiedy są to odcięte głowy krokodyli zanurzone w tajemniczej mazi, wielkie skóry węży oraz płaskie flaszeczki z zakonserwowanymi pasożytami. Tak bowiem wygląda w Amazonii stragan kręgarzy, chirurgów, ortopedów oraz gastrologów.
Pierwszy raz gdy ujrzałam ten kram, nie mogłam przedostać się przez tłumek ciasno otaczający przedstawienie rozgrywające się w jego wnętrzu. Oto lokalni specjaliści nastawiali bolący kręgosłup pacjenta rozciągniętego na brzuchu na długiej ławce za pomocą gorących baniek oraz młodego, żywego węża boa. Gorące bańki przystawiono człowiekowi na plecach mniej więcej w równych odległościach – po trzy z każdej strony – a następnie w tak utworzony „korytarz” wpuszczano gada, który wił się między naczyniami „prostując” kościec pacjenta i rozluźniając napięte mięśnie. Ze względu na kłębiące się zbiegowisko nie zdążyłam nagrać samej procedury, ale porozmawiałam sobie później z jej autorami. Według ich relacji podstawą zabiegu jest jak najbardziej żywa wiara w energię węża oraz jego możliwości leczniczo-regenerujące. Duch tego pięknego gada należy do najsilniejszych i najważniejszych w amazońskim uniwersum. Co istotne, to zwierzę decyduje o tym, czy pacjent zostanie wyleczony czy też nie. Jego duch może równie dobrze odmówić pomocy z sobie tylko znanych przyczyn, a wówczas cała odpowiedzialność za niepowodzenie kuracji rozmywa się w sposób nader korzystny dla ortopedy.
Dużo bardziej praktyczny aspekt wiąże się z wielkimi zwojami skóry starszego węża boa, które stały dumnie w kącie straganu. Jak się okazało, w warunkach amazońskich pełnią one rolę naszego gipsu. W selwie nie zawsze można szybko dotrzeć na pogotowie ze złamaną ręką czy skręconą kostką. Wtedy usztywnia się kończynę używając właśnie takiej skóry i odpowiednio spreparowanego, szybko zastygającego mazidła.
Najbardziej zagadkowo wyglądały jednak butelki zawierające martwe pasożyty. Te przeźroczyste roztwory miały służyć do kuracji właśnie chorób pasożytniczych na zasadzie, którą można by zakwalifikować jako szczególny przypadek magii sympatycznej opisanej jeszcze przez antropologa kultury Jamesa Frazera na przełomie XIX i XX wieku. Przyznam że nie jestem pewna, czy dobrze zrozumiałam niewyraźne tłumaczenia specjalistów na bazarze pod La Merced. Przedstawiam zatem kilka możliwości interpretacji mechanizmu leczenia: 1. płyn z butelki z martwym robakiem przyciąga żywego robaka i ten drugi opuszcza ciało pacjenta pragnąc połączyć się z pierwszym. 2. płyn z butelki z martwym robakiem zabija żywego robaka w organiźmie pacjenta. 3. martwego robaka należy połknąć, aby jego śmierć „dotknęła” również pierwszego. 4. właśnie tak paskudnie wygląda twój robak, zatem należy zakupić więcej roztworu aby się go pozbyć. Bez względu na to, który punkt był trafny, wszystkie można scharakteryzować jako podstawę magii sympatycznej: „podobne przez podobne”. Próby działania przez analogię mają długą tradycję w etnomedycynie i napotykane są do dzisiaj w różnych zakątkach świata
Kiedy spacerowałam po amazońskich bazarach zastanawiałam się często – czy gdybym przyjechała tutaj ciężko chora, zdecydowałabym się na kurację lokalnymi środkami? Myślę, że na pewno spróbowałabym owoców jako uzupełnienia sił witalnych. Może dałabym się też skusić na parę ziół – po konsultacji z lekarzem „mojego obrządku”. Ale z pewnością byłabym ostrożna wobec usług proponowanych na targowisku – nie tyle z powodu braku zaufania do medycyny tradycyjnej i potęgi roślin, ale ze względu na prosty fakt, że tak jak wszędzie na świecie ludzie kierują się tutaj przede wszystkim perspektywą własnego zysku. Do wzruszająco zabawnej sytuacji doszło gdy handlarze z sąsiednich kramów zaczęli oczerniać się nawzajem przede mną sugerując, że konkurencja sprzedaje tynk ze ściany (przejawiałam akurat chęć zakupu mąki z korzeni maca – również uznawanej za peruwiański superfood i osiągającej coraz wyższe ceny zarówno na lokalnych, jak i światowych rynkach).
Generalnie pozostaję dość sceptyczna także wobec nabywania hiper-pożywnych egzotycznych przysmaków. Nie wątpię przy tym w ich prozdrowotne właściwości – chodzi mi raczej o to, że globalne trendy prędzej czy później uderzają w lokalną sytuację społeczno-ekonomiczną. Warto pamiętać, że większość tzw. superfoods pochodzi z krajów trzeciego świata, gdzie stanowiły lub jeszcze stanowią podstawę wyżywienia i zdrowia mieszkańców. Wraz z zachodnią modą na zdrową żywność oraz rosnącym eksportem do Europy, Ameryki Północnej czy Australii, ceny produktów szybują w górę także na rynkach lokalnych. W efekcie stają się one niedostępne dla przeciętnej ludności.
W Peru, jeśli ma się ochotę patrzeć uważnie, można zaobserwować dwa przeciwstawne trendy, za które odpowiada wpływ zachodniej cywilizacji. Po pierwsze, do kraju przyjeżdżają tabuny turystów poszukujących w miejscowych roślinach sposobów na fizyczną i psychiczną regenerację. Zachodni tryb życia i pracy przedstawia się w tym kontekście jako wykańczający, przyroda i etnomedycyna Amazonii jawi się zaś jako rodzaj zbawienia od rzeczywistości, pożytecznego nawet na krótką metę . Tymczasem społeczeństwo peruwiańskie, które w ogromnej większości żyje na poziomie bardzo skromnym, z roku na rok konsumuje coraz mniej wartościowych produktów, a coraz więcej niezdrowej przetworzonej żywności. Styl życia oparty na hamburgerze jest promowany w miastach i miasteczkach na każdym kroku. Do picia wybiera się najczęściej kolorowane napoje gazowane, a ludność – o raczej niskim przeciętnym wzroście – coraz częściej cierpi z powodu otyłości, chorób układu krążenia i nowotworów. Tego wszystkiego nie powiedzą Ci lokalni biznesmeni, którzy gromadzą wolne od podatku krociowe zyski z prowadzenia „centrów medycyny holistycznej”. Jeśli obchodzi Cię rzeczywistość, musisz liczyć się z tym że absolutnie wszyscy – hotelarze, przewodnicy, szamani i curanderos – będą starali się sprawić, aby Peru stało się Twoim rajem, mekką, arkadią, chilloutem ostatecznym. Ale jeśli chcesz widzieć, to zobaczysz – wystarczy się rozejrzeć.
- Del Pino, P.,; Del Pino, E.; Magrith M.; Torrejón S.; Arones, M.; Portugal, T. (2011) Repensar la desnutrición. Infancia, alimentación y cultura en Ayacucho, Perú. Instituto de Estudios Peruanos; Acción Contra el Hambre, Lima.
Ciekawe…szczególnie te pasożyty w butelce urzekły mnie😁. Ale może ci Peruwiańczycy wcale nie są tacy zacofani? Coś w tym jest 🤔
Moja chemica powtarzała: jak chcesz coś zmyć stosuj zasadę „podobne przez podobne”. 🙂 Fenomenalny blog Zuza! 🙂