Od kilku tygodni usiłuję dokończyć pracę magisterską, w związku z czym chętnie zajmuję się wszystkim tylko nie tym, za co naprawdę powinnam się zabrać. Przeglądałam dzisiaj rano przy kawie tego bloga, którego piszę sobie już od paru miesięcy i myślałam o ludziach, którym próbuję tutaj oddać jakąś sprawiedliwość. Zawsze trzymam się faktów, staram się zachować przytomność umysłu, trzy razy czytam każde zdanie, cytuję precyzyjnie źródła. Ale dzisiaj mam dość, w dodatku brakuje mi czasu, zatem postanowiłam oddać głos komuś innemu.
Peruwiański poeta, antropolog – można zapoznać się z nim tutaj na wikipedii. Od razu uprzedzam – tłumaczenie jest moje, amatorskie. Poniżej wklejam oryginał.
José María Arguedas
Do pewnych doktorów
Mówią że nic nie wiemy, że jesteśmy zacofani, że wymienią nam głowę na lepszą.
Mówią, że nasze serce też nie pasuje do czasów, że jest pełne lęków, łez, jak u skowronka, jak u wielkiego byka, któremu podrzyna się gardło, dlatego niestosowne.
Mówią, że niektórzy lekarze twierdzą o nas, lekarze którzy mnożą się w naszej własnej ziemi, że tutaj tyją lub żółkną.
Niech mówią, więc: niech paplają, jeśli tak lubią.
Z czego zrobiony jest mój rozum? Skąd pochodzi mięso na moje serce? Wyciągnij swoją lunetę, swoje najlepsze okulary. Patrz, jeśli potrafisz.
Pięćdziesiąt kwiatów różnych odmian ziemniaka rośnie na balkonach nad przepaściami, gdzie nie sięga twój wzrok, na ziemi gdzie mieszają się noc, złoto, srebro i dzień. Te pięćdziesiąt kwiatów – moje zmysły, moje mięso.
Dlaczego nagle zatrzymało się słońce? Czemu wszędzie zniknął cień, panie doktorze? Uruchom swój helikopter i wznieś się tu, jeśli potrafisz. Pióra kondorów, małych ptaków, zmieniają się w tęczę i błyszczą.
Sto kwiatów komosy, które posiałem na szczytach płonie w słońcu kolorami, kwiat zamienia się w czarne skrzydło kondora i małe ptaki.
Popołudnie, jestem w towarzystwie świętych gór: wielki śnieg z żółtymi refleksami, czerwonawymi plamami, oświetlają niebo.
W tej zimnej ziemi, sieję komosę stu kolorów, stu odmian, z potężnego ziarna. Ta setka kolorów to także moja dusza, oczy niezawodne.
Ja, na skrzydłach miłości, uniosę z twoich zmysłów kamienie idioty, tak cię pogrążyli. Dźwięk przestworzy, jakich nikt nie sięga, światło czerwonawego śniegu, ku przerażeniu, rozbłyska na szczytach. W szczęśliwym soku tysięcy ziół, tysięcy korzeni które myślą i wiedzą, rozleję twoją krew, do oczka w twojej głowie.
Miarowy rytm spojrzeń robaków które strzegą ziemi i światła; wrzawa latających insektów, nauczę cię ich bracie, sprawię że je zrozumiesz. Łzy śpiewających ptaków, ich piersi na równi z brzaskiem, sprawię, że poczujesz je i usłyszysz.
Żaden mechanizm nie zdziałał tego co wiem, co boli i jak cieszyć się uciechami świata. Na ziemi, od śniegu który łamie kości do ognia strumieni, pod niebem z jego wolą i z moimi siłami, damy sobie radę z tym wszystkim.
Nie uciekaj ode mnie, doktorze, zbliż się. Przyjrzyj mi się dobrze, rozpoznaj mnie. Jak długo będę czekał? Zbliż się do mnie; zabierz mnie do kabiny swego helikoptera, ja ugoszczę cię trunkiem z tysięcy roślinnych soków.
Wyleczę twoje zmęczenie które czasami pogrąża cię we mgle jak kula ołowiu, odtworzę cię ze światła stu kwiatów komosy, z obliczem ich tańca na wietrze, z małym sercem skowronka w którym odbija się świat, odświeżę cię czystą wodą która śpiewa i którą zbieram ze ściany przepaści łagodzących swym cieniem nasze stworzenia.
Czy będę pracował wieki lat i miesięcy, aby ktoś kto mnie nie zna i kogo ja nie znam, odciął mi głowę maleńką maszynką?
Nie, mój braciszku. Nie pomagaj ostrzyć jej przeciw mnie, zbliż się, pozwól się poznać, obejrzyj dokładnie moje oblicze, moje żyły, wiatr z mojej ziemi i twojej ten sam, którym oddychamy; ziemia w której twoje maszyny, twoje książki i twoje kwiaty rachunki, pochodzi od mojej, ulepszana, poskramiana.
Niech ostrzą noże, niech zagrzmią pejcze, niech wyrobią glinę by przeinaczyć nasze oblicza, niech zrobią to wszystko.
Nie obawiamy się śmierci, przez wieki dusiliśmy śmierć w naszej krwi, wprawialiśmy ją w taniec po ścieżkach znanych i nieznanych.
Umiemy przeinaczać nasze twarze gliną i ukazywać się tak, przemienieni, przed naszymi synami aby nas zabili.
I dobrze wiemy co musi się wydarzyć. Że idzie do nas śmierć, że nadchodzą ci których nie znamy. Będziemy czekać na straży, jesteśmy synami ojca wszystkich rzek, ojca wszystkich gór. To już nic nie znaczy, braciszku doktorze?
Nie odpowiadaj, nie warto. Tym większa moja siła przez tysiące lat uczona. Mięśnie mojego karku w tysiącach miesięcy, w tysiącach lat umacniane. Takie życie, wieczne życie moje, na świecie który nie odpoczywa, który tworzy bez zmęczenia, który rodzi i stawia w szyku jak czas, bez końca i bez początku.
Llamado a algunos doctores
Dicen que no sabemos nada, que somos el atraso, que nos han de cambiar la cabeza por otra mejor.
Dicen que nuestro corazón tampoco conviene a los tiempos, que está lleno de temores, de lágrimas, como el de la calandria, como el de un toro grande al que se degüella, que por eso es impertinente.
Dicen que algunos doctores afirman eso de nosotros, doctores que se reproducen en nuestra misma tierra, que aquí engordan o que se vuelven amarillos.
Que estén hablando, pues: que estén cotorreando, si eso les gusta.
¿De qué están hechos mis sesos? ¿De qué está hecha la carne de mi corazón?
Saca tu larga vista, tus mejores anteojos. Mira, si puedes.
Quinientas flores de papas distintas crecen en los balcones de los abismos que tus ojos no alcanzan, sobre la tierra en que la noche y el oro, la plata y el día se mezclan. Esas quinientas flores, son mis sesos, mi carne.
¿Por qué se ha detenido un instante el sol, por qué ha desaparecido la sombra en todas partes, doctor?
Pon en marcha tu helicóptero y sube aquí, si puedes. Las plumas de los cóndores, de los pequeños pájaros se han convertido en arco iris y alumbran.
Las cien flores de la quinua que sembré en las cumbres hierven al sol en colores, en flor se ha convertido la negra ala del cóndor uy de las aves pequeñas.
Es el mediodía; estoy junto a las montañas sagradas: la gran nieve con lampos amarillos, con manchas rojizas, lanzan su luz a los cielos.
En esta fría tierra, siembro quinua de cien colores, de cien clases, de semilla poderosa. Los cien colores son también mi alma, mis infaltables ojos.
Yo, aleteando amor, sacaré de tus sesos las piedras idiotas que te han hundido. El sonido de los precipicios que nadie alcanza, la luz de la nieve rojiza, de espantado, brilla en las cumbres. El jugo feliz de los millares de yerba, de millares de raíces que piensan y saben, derramaré tu sangre, en la niña de tus ojos.
El latido de miradas de gusanos que guardan tierra y luz; el vocerío de los insectos voladores, te los enseñaré hermano, haré que los entiendas. Las lagrimas de las aves que cantan, su pecho que acaricia igual que la aurora, haré que las sientas y las oigas.
Ninguna máquina difícil hizo lo que sé, lo que sufro, lo que gozar del mundo gozo. Sobre la tierra, desde la nieve que rompe los huesos hasta el fuego de las quebradas, delante del cielo, con su voluntad y con mis fuerzas hicimos todo eso.
No huyas de mí, doctor, acércate. Mírame bien, reconóceme. ¿Hasta cuándo he de esperarte? Acércate a mí; levántame hasta la cabina de tu helicóptero. Yo te invitaré el licor de mil savias diferentes.
Curaré tu fatiga que a veces te nubla como bala de plomo, te recrearé con la luz de las cien flores de quinua, con la imagen de su danza al soplo de los vientos; con el pequeño corazón de la calandria en que se retrata el mundo, te refrescare con el agua limpia que canta y que yo arranco de la pared de los abismos que templan con su sombra a nuestras criaturas.
¿Trabajaré siglos de años y meses para que alguien que no me conoce y a quien no conozco me corte la cabeza con una máquina pequeña?
No, hermanito mío. No ayudes a afilar esa máquina contra mí, acércate, deja que te conozca, mira detenidamente mi rostro, mis venas, el viento que va de mi tierra a la tuya es el mismo; el mismo viento que respiramos; la tierra en que tus máquinas, tus libros y tus flores cuentas, baja de la mía, mejorada, amansada.
Que afilen cuchillos, que hagan tronar zurriagos; que amasen barro para desfigurar nuestros rostros; que todo eso hagan.
No tememos a la muerte, durante siglos hemos ahogado a la muerte con nuestra sangre, la hemos hecho danzar en caminos conocidos y no conocidos.
Sabemos que pretenden desfigurar nuestros rostros con barro; mostrarnos así, desfigurados, ante nuestros hijos para que ellos nos maten.
O sabemos bien qué ha de suceder. Que camine la muerte hacia nosotros; que vengan esos hombres a quienes no conocemos. Los esperaremos en guardia, somos hijos del padre de todos los ríos, del padre de todas las montañas ¿es que ya no vale nada el mundo, hermanito doctor?
No contestes que no vale. Más grande que mi fuerza en miles de años aprendida; que los músculos de mi cuello en miles de meses; en miles de años fortalecidos, es la vida, la eterna vida mía, el mundo que no descansa, que crea sin fatiga; que pare y forma como el tiempo, sin fin y sin principio.