Uwielbiam te ciężkie, ciepłe deszcze, po których lasy i miasteczka parują jak dobrze nasiąknięta gąbka. Co prawda, wysoka wilgotność powietrza rujnuje sukcesywnie kolejne sprzęty i ciuchy – mały, sprawdzony w bojach Nikon odmawia posłuszeństwa po kilku miesiącach, wyprane i wysuszone ubrania pleśnieją w szafce – ale za to skóra cieszy się takim nawilżeniem, jakiego nie da żaden krem z drogerii 😉
Przychodzą też srogie i siwe burze, pod którymi gną się palmy w ogrodach, spadają kokosy (trzeba uważać na głowy!), a wicher potrafi porwać dach z hostelu.
Raz obudziło mnie nad ranem trzęsienie ziemi. Dla kogoś, kto nigdy tego wcześniej nie doświadczył, jest to przedziwne uczucie. Ocknęłam się w panice, bo wydawało mi się, że ktoś włamał mi się do pokoju i trzęsie łóżkiem, spodziewałam się zobaczyć Boba z Twin Peaks wyskakującego zza ramy, a tu nikogo – pustka i zagadka. Kiedy zaspany umysł połączył jednak kropki, wyskoczyłam spod moskitiery i stanęłam w progu, aby w razie czego nie oberwać w łeb walącym się dachem z blachy falistej (oraz jakimś milionem pająków gniazdujących pod okapem), ale całe tzw. sismo skończyło się tak nagle, jak się zaczęło – znieruchomienie, stop-klatka, cisza. Rankiem sprawdziłam wiadomości – epicentrum było kilkaset kilometrów dalej w okolicach Contamany. Do Yariny zaś dotarło ledwie echo, czkawka, pogłos po donośnym beknięciu nienażartej puszczy-paszczy. A potem był wicher i wielka burza szalejąca przez 2 dni.
Z tej okazji przypomniał mi się jeden z moich ulubiony wierszy autorstwa Elizabeth Bishop. Wklejam go tutaj, razem z paroma fotami, na których próbowałam zatrzymać ulewę w półkropli.