Do Peru wyjechałam na początku sierpnia 2018 r., dzięki wymianie studenckiej pomiędzy Uniwersytetem Jagiellońskim w Krakowie a Pontificia Universidad Catolica del Peru w Limie. Studia amerykanistyczne w Polsce, pomimo specjalizacji w Ameryce Łacińskiej, nie dawały zbyt wielu możliwości zgłębiania tematów dotyczących Amazonii. Oferowały za to wspaniałą okazję nauki u samych źródeł – okazję, z której udało mi się skorzystać na ostatnim roku – w sam raz, żeby przeprowadzić badania do pracy magisterskiej.
Nie ukrywam, że marzyłam o tej podróży od podstawówki i że dałabym się posiekać za każdą szansę zwiedzenia choć małej części tej niesamowicie wielkiej i majestatycznej Ameryki Południowej. Przez lata ceny biletów lotniczych do Brazylii czy Peru stanowiły dla mnie skuteczną blokadę terytorialną, którą pokonałam w końcu dzięki środkom przyznanym przez uczelnię. Cele były jasne, chociaż proste tylko na kartce: a) zrealizować kursy obejmujące etnografię amazońską i antropologię medyczną regionu w języku hiszpańskim; b) poznać podstawy języka quechua (jak się później okazało – znajomość języka shipibo byłaby bardziej pożyteczna); c) zrobić badania i zgromadzić bibliografię do pracy magisterskiej oraz d) pojechać, zjeść, wypić i zobaczyć, co się tylko da.
Ostatni punkt na liście wymagał perfekcyjnej organizacji zajęć. Jeszcze zanim dotarłam do Limy i zapisałam się na wybrane przedmioty, prześledziłam każdy milimetr mapy planując eskapady i sprawdzając trasy w Internecie. I tu czekał pierwszy szok związany z rozmachem Ameryki; niemal każda wycieczka ze stolicy do wnętrza kraju to około doba autobusem w jedną stronę. 17 godzin do Arequipy, 24 godziny do Cuzco, 20 godzin do Pucallpy nad Ucayali, tydzień do Iquitos nad Amazonką – jeśli ktoś upiera się podróżować drogą lądową. Czytałam gdzieś, że oglądane przez nas mapy nie pokazują prawdziwych proporcji i rozmiarów kontynentów – są one celowo zniekształcane ze względu na rodzaj nośnika. Można zatem przeżyć niezłe zaskoczenie, kiedy trasa, która w google maps na oko wygląda jak z Krakowa do Warszawy, po sprawdzeniu wynosi około 30 godzin jazdy. Po takich rajdach każda wycieczka po Europie w wyobraźni skraca się do weekendu pod miastem. Człowiek z mieszanką wzruszenia i rozbawienia przypomina sobie, jak to bywał czasem zniecierpliwiony 5-godzinną jazdą Polskim Busem. Konsekwencja tego odkrycia dla studenta jest prosta: aby zwiedzić kraj, przeprowadzić własne badania w terenie i zaliczyć przedmioty, trzeba wybrać te ostatnie tak, żeby zmieściły się w dwóch, maksymalnie trzech następujących po sobie dniach tygodnia. Wtedy, systematycznie dogadując się z wykładowcami co do planowanych nieobecności, można spędzić semestr nad Chanchamayo, Madre de Dios, Ucayali i Amazonką.
Ktoś słusznie zauważy, że przecież istnieją samoloty. Owszem, ale regularne ceny biletów są nieco za wysokie na studencką kieszeń. Trudno zaś liczyć na sporadyczne promocje, kiedy ma się do zrealizowania konkretne plany i napięty grafik. W takiej sytuacji lepiej polegać na autobusach, choć warto wspomnieć, że zaufanie do transportu publicznego jest wśród Peruwiańczyków mocno ograniczone. Bazując na wiadomościach prasowych można odnieść wrażenie, że nie wiadomo co spada częściej – samolot do dżungli czy autobus w przepaść – i że ryzyko obydwu scenariuszy jest niepokojąco bliskie. Zdarzyło mi się spotykać ludzi, w tym studentów, którzy świadomie rezygnowali z odwiedzenia różnych miejsc, ponieważ zanadto obawiali się wypadków. Uważam jednak, że trochę przesadzali.
Świat zawsze wydawał mi się dość nieprzewidywalnym zbiorem zdarzeń, bez względu na czas i miejsce. Staram się więc nie przejmować nadmiarem rzeczy, na które i tak nie mam wpływu. Być może dlatego, a czasem i ku własnemu zaskoczeniu, zarówno w domu, jak i kawałek dalej (nawet jeśli „kawałek” ten oznacza 12 tysięcy kilometrów) bardzo szybko zaczynam czuć się tak samo. Jeśli mam być szczera, najbardziej „za granicą” czułam się w życiu, kiedy w wieku 6 lat przeprawiłam się wraz z podwórkową bandą na drugą stronę osiedla, przekraczając samowolnie magiczną granicę ulicy Lutomierskiej. Ta ruchliwa jednopasmówka odcinała nasze terytorium jak fosa. Poza nią rozciągał się obojętny łódzki świat, gdzie nikt nie wołał nas z okien na obiad i nie czekał z plastrami na rozbite kolana. A jednak z czasem i on pozwalał się podejść.
Wrażenie ryzyka stopniowo zaciera się wraz z każdą kolejną trasą przez wielobarwne, rojące się miasto. Dawna włókiennicza Łódź, pędząca Warszawa, gwarny Kraków czy też wielomilionowa, chaotyczna Lima – każde z miejsc daje się w pewnym momencie oswoić. A kiedy ma się już swoją ulubioną piekarenkę, stragan z papayą oraz wózek z racuchami z yuki, zaczyna się przyjmować wszystko takie, jakim jest, bez lęku i bez sprzeciwu. I jeśli drogi poza miastem często przypominają wąskie, piaszczyste półki skalne, a kierowcy czasami nie wyrabiają się na zakrętach, to widocznie tak już musi być i jedyny sposób na zminimalizowanie ryzyka to wybranie nieco droższej oferty przewozowej. Droższy bilet to większa szansa na lepszy stan techniczny pojazdu i bardziej kompetentnych kierowców. Tu też jednak nie ma sensu przesadzać – równie dobrze jeździło mi się autobusem Civa Económica, co Cruz del Sur de luxe. Ważne aby oferta danej firmy figurowała w wyszukiwarkach internetowych typu redviaje.com. Stanowi to minimalną gwarancję jakości. Reszta – to już „wola nieba”.
W czasie tej podróży zdarzało mi się obawiać wielu rzeczy, ale po jakimś czasie zauważyłam, że rodzina i przyjaciele – regularnie informowani w mailach o kolejnych etapach – spodziewali się z mojej strony obaw czy też żywili własne o zupełnie inne kwestie. Było to dla mnie jednym z pierwszych jaskrawych dowodów na to, jak niezwykle mylne wrażenie odnosi się na temat Amazonii z perspektywy innego kontynentu, innej kultury, krzesła w bibliotece czy też kanapy przed telewizorem.
Na pierwszy ogień, to znaczy na pierwszy wyjazd z Limy, wybrałam tzw. selwę centralną czyli puszczę porastającą wysokie góry poprzecinane malowniczymi dolinami rzek Chanchamayo, Paucartambo i Perene. Wystarczyło 8 godzin autobusem przez góry zdolne już przyprawić o pierwszy atak soroche. 8 godzin, aby za pomocą liści koki odpędzić widmo choroby wysokościowej i aby znaleźć się po drugiej stronie górskiego pasma w zupełnie innym świecie i innej strefie klimatycznej.
Ciekawy artykuł. Interesujący blog.