Jeśli chcesz poznać prawdziwe Peru, musisz wyjechać z Limy – tak mówią niekiedy sami Peruwiańczycy oraz ci, którzy siedzą w tym kraju już na tyle długo, że przestali ruszać się z domu. I rzeczywiście, krajobraz zmieniający się za szybą autobusu jakby potwierdza tę zasadę. Im dalej od centrum stolicy, tym bardziej surowy staje się widok, zupełnie jakby beton miasta uformowany w kamienice, bloki i nawierzchnię dróg stopniowo ulegał dysocjacji, aby na powrót zamienić się we wszechobecny pył, a na koniec – osiąść w postaci litej skały.
Autobus kursujący do najbliżej położonej części Amazonii, czyli selwy centralnej, odchodził o dziewiątej wieczorem, kiedy ulice wszystkich dzielnic pokryte są rojem ludzkim tak gęsto, że miejscami nie widać ziemi. Dotyczy to zwłaszcza okolic targowych oraz węzłów komunikacyjnych, gdzie tłoczącą się masę ludzką cierpliwie rozprowadzają po arteriach miasta niezliczone busy i busiki, przedstawiające różne stadia życia technicznego. Lima to aktualnie około 12 milionów mieszkańców i liczba ta stale rośnie zasilając głównie przedmieścia – co stanowi już cechę charakterystyczną nowoczesnych miast latynoamerykańskich. Jeżeli wyobrazimy sobie rozrost metropolii w Europie, zapewne pomyślimy o nowych osiedlach deweloperskich tworzonych z myślą o pracownikach centrum, gdzie z uporem wznosi są coraz wyższe wieżowce. Może pomyślimy także o rewitalizacji zaniedbanych części historycznych, przygotowującej dawne dzielnice robotnicze na triumfalny przejazd walca gentryfikacji, a lokatorów – na podwyżkę czynszów i utratę mieszkań. W Ameryce Południowej zaś natychmiast przychodzi do głowy stały i niekontrolowany przyrost tego, co w wielu częściach świata określa się jako slumsy, w Brazylii – favele, a w Peru – asentamientos humanos. W dosłownym znaczeniu – „osiedla ludzkie”, w rzeczywistym zaś – po prostu dzielnice biedoty napływającej z terenów sierry i selwy, gdzie dotychczasowe sposoby życia nie wytrzymały próby konfliktów zbrojnych oraz eksperymentów gospodarczych.
Niemal przez całe minione stulecie kraj wstrząsany zamachami stanów, a następnie długotrwałą wojną domową, co kilka lat diametralnie zmieniał kurs własnej polityki ekonomicznej. W zależności od tego, kto zwyciężył na krótki moment walkę o władzę, wprowadzano reformy liberalne lub wracano do interwencjonizmu gospodarczego. Dotyczyło to zarówno tych okresów, kiedy władzę udało się wybrać demokratycznie, jak i czasów dyktatur wojskowych. Z dekady na dekadę sytuacja stawała się coraz bardziej niepewna aż do początku lat 80`, gdy kryzys ekonomiczny, rozwój narkobiznesu, uderzenie El Niño oraz powstanie Świetlistego Szlaku pogrążyły kraj w zupełnym chaosie. Działania zbrojne trwały przez kilkanaście lat pochłaniając najwięcej ofiar wśród ludności cywilnej narażonej z każdej strony na różne formy odwetu. Warto pamiętać, że w takiej atmosferze odbyło się wstąpienie Peru na drogę neoliberalizmu i wprowadzenie wolnego rynku, dokonane w latach 90` pod wodzą prezydenta Fujimori z istotnym wkładem Banku Światowego oraz MFW. Moment ten mógłby być postrzegany jako nowy rozdział w historii państwa, gdyby nie zwrot prezydenta w kierunku władzy autorytarnej. Pierwsze lata peruwiańskiej gospodarki wolnorynkowej to lata ciężkich walk partyzanckich. To także okres, po którym prezydent, oskarżony o utworzenie szwadronów śmierci i ludobójstwo uciekł z kraju, a po bezdrożach i miasteczkach wędrowały tysiące ludzi zbiegłych ze spalonych i wymordowanych wsi. Część z nich powróciła później do stron rodzinnych, aby podjąć heroiczne wysiłki odbudowania swoich społeczności. Dla wielu osób powrót okazał się jednak niemożliwy. Powszechnym i trwałym dziedzictwem stała za to ogromna narodowa trauma, nad którą do dziś pochylają się komisje, badacze i organizacje humanitarne, ponieważ nieodwracalnie naznaczyła ona codzienne życie Peru.
Wojna ustanowiła apogeum pod względem migracji wewnątrz kraju i znacznie nasiliła zjawisko wszechobecne już od pierwszej połowy XX wieku. Wtedy bowiem rozpoczęto proces zwany habilitación de la selva, polegający na masowym zawłaszczaniu ziemi ludności rdzennej w celu rozwoju różnych gałęzi narodowego przemysłu. W ramach tego przedsięwzięcia werbowano m.in. skromnych przedsiębiorców z terenów górskich i osiedlano ich nad rzekami w lasach deszczowych, czyniąc z nich nagle amazońskich plantatorów kawy czy bananów. Colonos andinos – koloniści andyjscy – nie mający pojęcia o warunkach życia i uprawiania ziemi w selwie, zapoczątkowali urbanizację tego regionu, przyczyniając się także do znacznego wylesienia i wyniszczenia gleb. Z biegiem czasu warunki egzystencji stawały się coraz cięższe – zarówno dla osadników, jak i dla miejscowych społeczności rdzennych, które bardzo długo traktowano jak nieistotny element krajobrazu. Rozwój narkobiznesu oraz walki partyzanckie, toczące się również w Amazonii centralnej, zmusiły całe grupy do ucieczek i kolejnych migracji. Znaczna większość, pozbawiona domów i źródła dochodu, tułając się po kraju dołączała prędzej czy później do głównego nurtu płynącego w kierunku wybrzeża. Ludność przymierająca głodem i marząca o lepszym bycie całymi rodzinami sprowadzała się do stolicy. A ponieważ nie miała ani grosza na wynajem czy kupno mieszkania zajmowała po prostu najbliższy spłachetek ziemi u końca wylotówki.
Zawsze kiedy próbuję to sobie wyobrazić uderza mnie jako Europejkę nierealistyczność podobnej sceny, a zarazem jej dojmująca prostota – ot, ścieżką z gór schodzi rodzina lub może podjeżdża na pace dostawczego auta. W workach dzierżą cały dobytek, parę ubrań, kilka garnków, narzędzi i pamiątek. Docierają na skraj przedmieścia i biorą w posiadanie te kolejnych kilka metrów twardej żółtej ziemi. Rozkładają prowizoryczny obóz, na śmietnikach za magazynami szukają tymczasowych części – może paru fragmentów blachy falistej, desek czy kawałków folii. Wieczorem nad małym ogniskiem gotują ryż, a rankiem idą szukać pracy. Mężczyźni rozglądają się za zajęciem na budowach, kobiety najmują się do wszelkich prac usługowych, dzieci penetrują zakamarki szukając okazji w drobnym handlu.
Tak – tutaj absolutnie nikogo nie oburza fakt, że dziecko pracuje – samodzielnie lub jako pomoc rodziców. Nikt też nie ściga drobnej przedsiębiorczości o wymagane pozwolenia czy zaległe podatki. Władze Limy dobrze zdają sobie sprawę z tego, że nadgorliwość prawna oznaczałaby dla wielu ludzi śmierć głodową, a dla lepiej sytuowanych dzielnic stolicy – nader niewygodne zamieszki. Dlatego prawo – w osobach urzędników czy policji – rzadko wkracza na te samorzutnie wytyczone uliczki, pnące się coraz wyżej odkąd wykorzystano ostatni metr płaskiego terenu pomiędzy górami a oceanem. Dlatego też mijają dekady zanim władze zdecydują się na uznanie faktu istnienia nowych dzielnic, co niejako zobowiązuje do rozpoczęcia żmudnego procesu włączenia ich w miejską infrastrukturę – doprowadzenia wody, prądu i kanalizacji. Za dnia asentamientos humanos nie stanowią miłego widoku – niektóre kwartały są pomalowane na jaskrawe kolory, co fajnie wygląda z oddali, kiedy stoi się w wysokim punkcie i podziwia panoramę stolicy. Z bliska jednak widać i czuć już co innego – przede wszystkim bród, smród i wypisane na twarzach oraz ciałach choroby.
A jednak tego wieczoru, kiedy po raz pierwszy wyjeżdżałam z Limy i gdy autobus powoli i ostrożnie przetaczał się poprzez mobilną masę ludzką, patrzyłam przez szybę w absolutnym zachwycie. Asentamientos humanos rozbłyskały tysiącami palenisk płonących na wzgórzach, gdzie mieszkańcy szykowali posiłki i spędzali czas wspólnie z sąsiadami. Korytem ulicy płynęli ludzie wracający z pracy do rodzin, przybijający na chwilę do brzegów, aby zakupić woreczek komosy, tamales w liściach bijao, cukierki dla dzieci, jajko czy kawałek kurczaka zarzynanego tuż obok kramu nad studzienką. Inni zatrzymywali się na kolację wokół dymiących garkuchni, gdzie na rożnach skwierczały szaszłyki anticuchos, a z dzbanków rozlewano chicha morada – lekko alkoholowy słodki napój wytwarzany z purpurowej kukurydzy. Dookoła tętniło życie – rodzinne i towarzyskie – zupełnie zwyczajne, pełne rozmów i śmiechu. Ten czy ów przysiadał pod murem na pogawędkę, zerkając od czasu do czasu na dzieciaki bawiące się pomiędzy kołami wózków handlarzy. Młodzi chłopcy i dziewczęta popijali chichę i nie zsiadając z zaparkowanych motorów prowadzili tę szczególną wesołą i napiętą grę opartą na wymianie ulotnych spojrzeń, żartów i gestów, która niemal wszędzie i zawsze wygląda tak samo. Patrzyłam, pożerając wzrokiem ten obraz i tych ludzi, dopóki autobus sunący powoli niczym ciało obce przez mrowisko, nie dotarł do autostrady znikającej między pasmami gór, a za szybą zapanowała ciemność.