Tyle się naczytałam o granicy selwy amazońskiej jako symbolicznej linii oddzielającej naturę od cywilizacji, że podświadomie spodziewałam się ujrzeć za kolejnym zakrętem coś na kształt ściany zielonego gąszczu zajętego milczącą walką o odzyskanie tego kawałka matki ziemi, który padł ofiarą drogi krajowej 22B. Zmiana krajobrazu następowała jednak płynnie. Kiedy autobus jadący od wybrzeża na wschód znalazł się już po drugiej stronie górskiego pasma i ostrożnie spływał serpentynami coraz niżej, nagie kamienie i skały zaczęły okrywać się roślinnością – najpierw rachityczną, nieśmiałą i kolczastą – później coraz bardziej swobodną i zróżnicowaną. Wystarczyło kilka godzin, aby widok za szybą został całkowicie zdominowany przez wielką, mieniącą się zieleń, podkreśloną jeszcze przez wartko zasuwającą rzekę Chanchamayo. Ta rozległa, rwąca, miejscami lazurowa wstęga wiła się tak samo jak droga przez góry, co chwila skręcając wśród potężnych klifów. Moim zdaniem górzysta selwa centralna Peru jest prawdopodobnie jednym z najpiękniejszych miejsc w Amazonii, jeżeli – a jest to istotny warunek – określamy tu piękno krajobrazu okiem Europejczyka.
Lasy amazońskie dzielą się na dwa podstawowe rodzaje – selva baja (co po polsku oznacza po prostu niska) porastająca tereny zalewowe wielkich rzek takich, jak Amazonka czy Ukajali – oraz selva alta (wysoka), czyli puszcza górska. W tej drugiej panuje nieco odmienny klimat, bardziej sprzyjający dla przybyszów z innych stron świata. Temperatury mogą utrzymywać się w okolicach trzydziestu stopni Co, ale atmosfera jest raczej rześka, woda biegnąca z gór – lodowata. Ziemię zaś z powodzeniem uprawia się w dolinach oraz na dostępnych piętrach o łagodniejszym kącie nachylenia. Nic dziwnego, że miejsce to stało się już pod koniec XIX wieku popularnym kierunkiem europejskiego osadnictwa, przede wszystkim z dzisiejszych Włoch, Austrii i Niemiec.
To Włosi założyli miasteczka La Merced i San Ramón, Niemcy – Oxapampę, a Austriacy – Pozuzo. Dwa ostatnie do dziś mogą pochwalić się architekturą, kuchnią oraz zabawami importowanymi prosto z serca Tyrolu. Oznacza to, że krajobraz naturalny jest tutaj – o wiele bardziej niż gdzie indziej – uporządkowany na modłę zachodnią. Drogi są niezłej jakości, a pobocza i ulice sprawiają wrażenie, jakby były od czasu do czasu sprzątane. W tej części świata, gdzie brzegi rzek czy wąskie pasy przydrożne potrafią wyglądać jak dzikie wysypiska, to naprawdę ewenement. Ponadto miejscowi są świadomi walorów turystycznych selwy centralnej – jest ona chętnie wybierana na wakacje przez Peruwiańczyków mieszkających w innych częściach kraju. Dlatego zadbano o zorganizowanie atrakcji takich, jak ogrody botaniczne, sady owocowe pielęgnowane przez siostry zakonne, stawy hodowlane ryb amazońskich, motylarnie oraz mini-ogród zoologiczny w dżungli, gdzie można bez problemu zobaczyć gatunki normalnie trzymające się z dala od siedlisk ludzkich. W górach wytyczone są szlaki turystyczne prowadzące do bajecznych wodospadów – nie zapomniano też o określeniu ich stopnia trudności – od rodzinnego „familiar” do „nivel: Indiana Jones”. Generalnie mogę zapewnić wszystkich, że widoki zwalają z nóg. Pytanie – czy to dzięki europeizacji tej części Amazonii – czy też odwrotnie – dzięki oryginalnej Amazonii kipiącej wciąż pod cienką warstewką przyrośniętej obcej skóry?
Na to pytanie nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Dzisiejszy efekt jest z pewnością wypadkową spotkania odległych kultur, które z czasem uczyniło dziki krajobraz przystępnym i osiągalnym dla każdego. Szukając selwy „autentycznej”, czyli w tych czasach po prostu biedniejszej, wędrowałam po zakamarkach miasteczek i targowiskach, przesiadywałam w garkuchniach pod dworcem i rozmawiałam z różnymi przewodnikami wycieczek, czasami dostrzegając pęknięcia na fasadzie zawodowego uśmiechu i wyuczonej narracji. Takie poszukiwania prowadzą zawsze do tematu ludności rdzennej, której sytuacja – tak jak w innych częściach Amazonii – nie jest tutaj łatwa. Tereny wyznaczone dla comunidades konsekwentnie kurczą się w obliczu kolejnych planów inwestycyjnych, niektóre grupy etniczne z konieczności zamieniają własne tradycje w atrakcje dla przyjezdnych. Oglądając je można odnieść bardzo nieprzyjemne wrażenie – jakby z góry narzucono ci rolę pustego, nieświadomego głupka, w której odtwarza się po latach karykatura kolonisty. Zakłada się, że nie znasz historii i nie masz pojęcia o tym, co działo się na tych ziemiach zanim nadciągnęli osadnicy – najpierw z Europy, a później z Andów. W Peru oprócz naukowców prawie nikt nie pamięta, że ci tańczący dla wycieczek Indianie Asháninka1 czy Amuesha to potomkowie ludów, które w XVIII wieku pokonały armię Hiszpanii. Bardzo sugestywne jeśli wziąć pod uwagę, ile miejsca w narodowej pamięci Peru zajmują bunty indiańskie zakończone klęską.
Wspominałam już wcześniej o długiej i trudnej relacji pomiędzy sierrą andyjską a selwą amazońską. Z perspektywy czasu można ocenić, jak korzystna była ta wzajemna niechęć plemion nizinnych i górskich dla wszelkiej obcej siły szykującej się do ekspansji na ich terytorium. W historii znalazł się jednak wyjątek – spektakularny moment, kiedy doszło do ich zjednoczenia przeciwko potędze kolonialnej. Razem potrafiły przeciwstawić się oddziałom hiszpańskim na tyle skutecznie, by ostudzić zapędy zarówno osadników, jak i misjonarzy niemal na całe stulecie. Do tego potrzeba było jednak charyzmatycznego lidera – przywódcy, który odegrał rolę indiańskiego mesjasza.
Wyobraź sobie tę piękną krainę jako bezdrożny las wyrastający nad brzegami rzek i wznoszący się po zboczach gór aż po ciemne i nagie skały. Nad wodami znajdują się liczne chaty i maloki, ludzie żyją w dużym rozproszeniu uprawiając znaną im od lat tzw. gospodarkę żarową. Polega to na stopniowej eksploatacji ziemi – kontrolowanym wypalaniu niewielkich powierzchni dżungli pod uprawy – a następnie przenoszeniu się dalej, tak aby wykorzystany teren miał czas się zregenerować. Plony zebrane z poletek uzupełniane są poprzez rybołówstwo oraz polowania. Ryby w selwie amazońskiej łowi się szczególnie w porze suchej, kiedy woda jest płytka i nie daje zbyt wielu kryjówek. Na zwierzęta poluje się zaś w porze deszczowej, gdy ląd jest w dużej mierze zalany i brakuje możliwości szybkiej ucieczki.2 Jest końcówka XVII wieku. Dawno upadł inkaski system, który zresztą nigdy nie zakorzenił się na tych ziemiach zbyt mocno, a ramię administracji hiszpańskiej nie sięga jeszcze do bogactw selwy. Żyje się spokojnie, choć zapewne pogłoski napływające ze strony gór zaczynają budzić obawy. Zwłaszcza, że od strony Tarmatambo zaczynają przybywać biali mężczyźni z opowieściami o nowym, jedynym bogu.
Pierwsze wyprawy misjonarzy na te tereny motywowane były dwoma czynnikami – zadaniem ewangelizacji oraz zajęciem słynnego Cerro de la Sal. Wzgórze (hiszp.: cerro) stanowiło bowiem źródło soli dodawanej do pożywienia przez wiele grup etnicznych – sól kupowano na drodze handlu wymiennego, najczęściej w zamian za inne produkty selwy.3 W drugiej połowie XVII wieku próbowali przejąć nad nim kontrolę kolejno jezuici i Hiszpanie. Większość wypraw kończyła się jednak śmiercią – zarówno konkwistadorów jak i duchownych. Udało się dopiero franciszkanom, którzy prowadząc zręczną politykę międzyetniczną nawiązali sojusze z plemionami górskimi przeciwko plemionom nizinnym. Dzięki temu w razie ataku byli w stanie przetrwać do nadejścia posiłków. Świadomi, że krzyż nie wystarczy tutaj bez wsparcia militarnego, zakładali przy misjach kolejne garnizony, jak w przypadku Quimiri, Enano czy Sonomoro. Gwarantując pewne zaplecze obronne, zdołali nakłonić osadników hiszpańskich oraz metyskich z pobliskich gór do kolonizacji selwy centralnej.4
Sytuacja rozwinęła się bardzo szybko, a właściwie rozwinęły się hacjendy i latyfundia. Ludność rdzenna – początkowo skuszona nie tyle słowem bożym, ile prezentami w postaci metalowych narzędzi – traciła ziemie i padała ofiarą wyzysku. Na Cerro de la Sal pracowała już w pełni kontrolowana przez franciszkanów kopalnia, poszukiwano także złota. Siłę roboczą harującą praktycznie za darmo stanowili zaś Indianie – przede wszystkim Asháninka i Amuesha, którym nakazano osiedlić się w tzw. redukcjach czyli wioskach misyjnych. Ówczesne prawo obowiązujące w koloniach hiszpańskich zabraniało wprawdzie nakładania różnych form wyzysku na społeczności objęte ewangelizacją. Teoretycznie uznawano bowiem, że ludzie ci nie są jeszcze w stanie zrozumieć, np. czym jest podatek i dlaczego mieliby się czuć zobowiązani wobec kościoła i korony. W praktyce jednak prawo nie sięgało zbyt daleko od dworu w Madrycie czy szkoły w Salamance, a jego ostatni bastion w Limie chętnie przymykał oko wobec wizji łatwiejszych zysków.4 Nie wziął jednak pod uwagę determinacji ludności rdzennej.
Zakazy kontynuowania tradycji plemiennych, surowa dyscyplina oraz wyzysk ekonomiczny w ciągu kilku dekad przepełniły czarę. Pierwsze bunty rozproszonych plemion zostały spacyfikowane, ale w 1742 r. pojawił się ktoś, kto umiał przemówić i zyskać posłuch wszystkich. Zarówno jego pochodzenie, jak i śmierć do dziś stanowią zagadkę. Trudno o potwierdzenie którejkolwiek z wielu legend krążących pomiędzy sierrą i selwą. On sam przedstawił się jako Juan Santos Atahuallpa Apuinga Guainacapac – a imię jego sugerowało pierwiastek boski, zarówno inkaski, jak i chrześcijański. Jego wykształcenie mogło wskazywać, że był on dawnych uczniem któregoś z górskich kolegiów jezuickich.
W mitologii amazońskiej i andyjskiej istnieje pewien mit4 – mit o Inkarri – który opiera się na fakcie, że nikt nie zna ostatecznego miejsca spoczynku Atahuallpy. Zwłoki władcy, straconego przez Pizarra na początku konkwisty Peru, zostały wykradzione w noc po egzekucji – zapewne przez jego bliskich, którzy chcieli pożegnać go według swoich zwyczajów. Mit głosi, że władca został poćwiartowany, że jego głowa pogrzebana jest gdzieś w okolicach Cuzco, a pozostałe części w odległych punktach upadłego imperium. Może to potrwać wiele stuleci, ale przez cały ten czas z głowy Inki powoli, wiek za wiekiem, odrastają coraz dłuższe włosy i arterie. Przyjdzie dzień, w którym ciało Inki złączy się na powrót, a władca powróci, aby odzyskać panowanie. Tego dnia ziemie zawłaszczone przez białych powrócą w ręce Indian.
Juan Santos w 1742 r. zaprezentował się plemionom selwy centralnej jako potomek Atahuallpy, w domyśle – ten właśnie powracający Inka – i wezwał ludność do walki z Hiszpanią. Za broń chwycili Asháninka, Amuesha, Shipibo, Conibo, Piro i inne, mniej wtedy znane, ale liczne plemiona. Ponadto w powstaniu wzięli udział także niewolnicy czarnoskórzy, odgrywając znaczącą rolę dzięki lepszej znajomości broni oraz zwyczajów swoich panów. Ośrodki misyjne spalono, franciszkanów zabito, a wraz z nimi wszystkich osadników, którzy nie zdążyli uciec. Wyzwolenie selwy było nagłe, brutalne i skuteczne – nie miał to być jednak wcale koniec działań wojennych. Wraz z postępowaniem oddziałów Santosa, do powstania przyłączały się kolejne społeczności z wyzwalanych terenów, a także uboga ludność metyska, zwykle pomijana w podziale dóbr przez władze kolonialne. Według zapisków z roku 1744 siły rebelii liczyły już pięć tysięcy uzbrojonych ludzi i wciąż rosły – podobnie jak przekonanie o boskim pochodzeniu głównego wodza.4
Wojna podjazdowa Indian przeciwko oddziałom nadesłanym z Limy trwała dziesięć lat. Przez dekadę Hiszpanie próbowali spacyfikować powstanie, uciekając się nawet do próby przekupienia jednego z głównych sojuszników Juana Santosa – lidera Amuesha Mateo de Assia. Plan zdrady nie powiódł się i ostatecznie przyspieszył klęskę sił kolonialnych na terenie selwy. Ofensywa indiańska zatrzymała się jednak w pasie sierry, gdzie warunki nie sprzyjały prowadzeniu długich oblężeń skądinąd dobrze ufortyfikowanych garnizonów. Ostatecznie w 1752 r. po nieudanym, ale wyjątkowo zaciekłym ataku na górskie pueblo Andamarca, Juan Santos wycofał się do selwy, zaś wojska hiszpańskie – w góry i na wybrzeże. Aż do drugiej połowy XIX wieku nie zapuścił się tutaj żaden mnich, żołnierz ani samozwańczy plantator.4 Ludność rdzenna odetchnęła z ulgą.
Nie wiadomo jaki był koniec Juana Santosa, ale wieść gminna głosi, że władca potknął się o własną „boskość”. Na jednym ze zgrupowań zjednoczonych oddziałów, podczas świętowania zwycięstwa, kilku dobrze już wstawionych wyznawców postanowiło dowieść ponad wszelką wątpliwość, że Santos faktycznie jest bogiem. I zastrzelili go. Inne przekazy mówią, że dożył nawet późnego wieku w Metraro, które stanowi centrum świata w kosmologii plemienia Amuesha. Tutaj spotykają się dwie górskie rzeki: Chanchamayo i Paucartambo, aby płynąć dalej razem jako jedna: Perene.
Dziwnie jest wyobrazić sobie to wszystko, siedząc w kawiarni tropikalnego ogrodu botanicznego lub płacąc za bilet wstępu na szlak do absolutnie przecudownej Catarata Velo de la Novia. Najdziwniej zaś można poczuć się w czymś, co dla turystów uchodzi dziś za wioskę Asháninka – Comunidad Pampa Michi. Miejsce to w rzeczywistości stanowi raczej przyczółek handlowy większej grupy etnicznej, która cofając się przed napierającą w XX w. cywilizacją osiadła nad dalekimi rzekami Ene i Tambo. Tutaj, w Pampa Michi, mieszka po kilkanaście rodzin wymieniających się stale na posterunku. Sprzedają nalewki z tropikalnych owoców i rękodzieło. Mają też szamana doradzającego przyjezdnym w kwestiach ziołolecznictwa, a dla zorganizowanych grup tańczą swoje obrzędowe tańce ubrani w kuźmy i pomalowani tradycyjnym barwnikiem achiote. Zdjęcia, uściski, uśmiechy, dolary – proszę bardzo – bez śladu przymusu czy zażenowania. Zupełnie jakby to wszystko zdarzyło się nie tylko w innym czasie, ale w jakiejś innej rzeczywistości.
- Asháninka – grupa etniczna selwy centralnej – jest często określana w literaturze jako Campa. Nazwa ta pochodzi od słowa thampa w języku quechua i została nadana tej grupie przez ludność górską. Thampa oznacza „brudny”, „obdarty” czy „szorstki”. Nazwa Asháninka zaś – w języku własnym asháninka – znaczy tyle, co „swoi”, „bliscy” lub „krewni”. Źródło: everyculture.com
- Źródło: wykłady dr Oscara Espinosy de Ribero podczas kursu etnografii amazońskiej na uczelni PUCP w Limie.
- Źródło: cerrolasal.com
- Santos, F. (1992) Etnohistoria de la alta Amazonia, siglo XV-XVIII. Ediciones Abya-Yala.