Kocham targowiska. Bazary, kiermasze, jarmarki, markets i mercados – wszędzie na świecie stanowią doskonały przegląd tych rzeczy, które budzą zmysły i są zazwyczaj niezbędne do życia. Jedzenie w podstawowym, najmniej przetworzonym wydaniu, stroje dla każdego, części zamienne oraz cała masa klamotów, które nie wiadomo dlaczego w kupie cieszą, choć pojedynczo każdy z nich staje się wiecznym żywicielem roztoczy kurzu. Uwielbiam te niekończące się parady worków kasz i ryżu, przypraw we wszystkich możliwych kolorach, warzyw i owoców, ziół i domowych mikstur, klapków, staników, figurek, śrubek, latarek, szufli, znaczków – słowem: wszystkiego, co może się przydać w domu.
W samym centrum La Merced jest jedno, stale otwarte targowisko miejskie, ulokowane w betonowych pawilonach, gdzie w plątaninie dość ciemnych zaułków można natknąć się a to na rzeźnika, a to na znachora. We wnękach tu i ówdzie piętrzą się lśniące cielska doncellas prosto z rzeki, cięte z metra polana yuki oraz kiście długich zielonych bananów do smażenia. Niskie korytarze pomalowane na niebiesko robią wrażenie sieci kanałów i komórek – niezbyt zachęcających. Dużo lepiej wyglądają zewnętrzne fasady pawilonów, gdzie jedna po drugiej mieszczą się pijalnie soków owocowych.
Tak jest – tuż obok siebie znajduje się z dziesięć takich punktów, których jedynym przeznaczeniem jest miksowanie soków i koktajli ze świeżych tropikalnych owoców wybranych przez klienta. Gdy to zobaczyłam na początku przypomniała mi się rodzinna Łódź oraz pewien plac z szeregiem niepokojąco pustych identycznych kwiaciarni otwartych świątek-piątek przez 24 h, o których wszyscy mówili zawsze – pół żartem, pół serio – że to taka lokalna eko-pralnia. Takie też było moje pierwsze skojarzenie w juguerías de La Merced, ale szybko zauważyłam, że przy sokowirówkach stale panuje ruch, z alejki fruną co chwila poświsty tasaków skalpujących dorodne ananasy w takt zapuszczających motory blenderów. Można tutaj wyczuć serce miasteczka – jednostajnie hałasującą soczystą maszynownię, gdzie ludzie po pracy chętnie zatrzymują się odetchnąć i pogadać. Tamtego leniwego popołudnia pod koniec sierpnia większość wysokich stołków przy kontuarach była zajęta, a dookoła uwijali się drobni sprzedawcy z dwukołowymi wózkami pełnymi a to choclos, a to przepiórczych jaj, a to racuszków z mąki yuki.
Wiem, że w Polsce używa się nazwy maniok. Naprawdę to wiem – według nomenklatury systematycznej – Manihot esculenta, a bardziej swojsko – podpłomycz najużyteczniejszy. Dla mnie jednak po miesiącach spędzonych w Ameryce Południowej jedyną nazwą, która gra i brzmi jak trzeba pozostaje yuca, nawet jeśli podczas pisania muszę czasem zamieniać w deklinacji literkę c na k. Nie chodzi tu tylko o moje poczucie estetyki – yuca to amazoński ziemniak, podstawa wyżywienia i przetrwania w selwie. Kiedy we wschodnim Peru rozmawia się o kulturze i sztuce kulinarnej, ten gruby korzeń cieszy się niezmiennie zasłużonym szacunkiem żelaznego zapasu w leśnej piwniczce. Jego uprawy stanowią jeden z najlepszych przykładów harmonijnego współżycia ludności rdzennej z cyklicznie meandrującymi rzekami. Wraz z kolejnymi porami deszczowymi koryta potrafią zmieniać swój bieg, tworząc przy tym zupełnie nowe laguny, kanały i zatoczki. W porze suchej po opadnięciu wód, rzeki odsłaniają szerokie łachy podłoża z naniesionym żyznym mułem – i na tych właśnie plażach sadzi się yucę, a plony zbiera się przed nadejściem kolejnych deszczy. Może dlatego wydaje mi się, że to krótkie bulwiaste słowo wypowiadane jest zawsze głosem przeznaczenia, stanowi zapis układu pomiędzy człowiekiem a ziemią, wytycza ścieżką dźwiękową przez selwę. Z tej właśnie przyczyny nie potrafię w tym wypadku używać polskiej nazwy. Yuca stanowi dla mnie jakąś prawdę o tym złożonym świecie. Zostanę więc przy niej, nawet jeśli wiem, że w Polsce łatwo pomylić ją z yuccą – popularną rośliną doniczkową z Ameryki Środkowej i Północnej.
W Amazonii nie brakuje roślin jadalnych i leczniczych, czyni to zresztą podstawową różnicę w popularnych wyobrażeniach na temat ubogiej sierry i ubogiej selwy. W górach można łatwo umrzeć z głodu, każda uprawa to wyszarpywanie ziemi nielicznych żyznych skrawków. O selwie natomiast często można usłyszeć, że zawsze wyżywi się sama – co nie jest wcale takie oczywiste. Tam, gdzie pochód przemysłu i cywilizacji zdołał przerwać zieloną granicę i dokonać nieodwracalnych zmian, pożywienia zaczyna brakować. W sytuacjach głębokich kryzysów ekonomicznych dochodzi nieraz do wypadków spożycia gorzkiej yuki, która bez odpowiedniej obróbki wywołuje ciężkie, niekiedy śmiertelne zatrucia związkami cyjanku. W ostatnich latach przypadki takie odnotowano między innymi w Wenezueli.
Rzecz jasna, należy też liczyć się z ryzykiem zwykłej pomyłki – korzenie yuki słodkiej i gorzkiej bywają do siebie łudząco podobne.
Kiedy spaceruje się po targu w selwie centralnej Peru takie informacje wydają się nieprawdopodobne. Jak to możliwe, że puszcza amazońska przy takim bogactwie gatunków, kolorów, odcieni i zapachów może okazać się gdzie indziej miejscem tak surowym, aby jej mieszkańcy ryzykowali napełnienie żołądków zatruciem? A jednak to się zdarza, gdy zakłócona zostaje równowaga między człowiekiem a środowiskiem, którego gleba – wbrew utartym przekonaniom – nie należy do aż tak żyznych i urodzajnych.
Witalność lasu deszczowego to zasługa współpracy wszystkich jego pięter oddających sobie nawzajem składniki niezbędne do życia i rodzenia plonów. Świadomość tego przyszła jednak dość późno. Jeszcze w latach 60` w Peru myślano, że na wykarczowanych terenach powstaną bez problemu kwitnące plantacje, stałym i wartkim dopływem zasilające dochód krajowy. Jednak niemal każda piędź ziemi pozbawiona leśnego poszycia bardzo szybko stawała się kolejnym nieużytkiem. Wylesienie objęło znaczne obszary, szczególnie na północny wschód, w stronę Ucayali, gdzie można całymi godzinami jechać autobusem obserwując porośnięte rzadkimi karłowatymi chwastami dawne pola. Można by przypuszczać, że politycy i przedsiębiorcy drugiej połowy XX wieku nauczą się więcej na spektakularnym błędzie Henry`ego Forda, który w latach 30` utopił gigantyczną fortunę próbując założyć plantację kauczuku w Brazylii nad rzeką Tapajos. W tym celu nakazał ogołocić teren o powierzchni kilkunastu tysięcy km2, wybudował też osadę Aveiro – dziś istniejącą już tylko jako atrakcja turystyczna. Przez dekadę próbował wyhodować las przemysłowy tętniący kauczukiem – ale drzewa sadzone w nagiej ziemi nie chciały rosnąć. Wraz z szeregiem innych fatalnych posunięć, zakończonych buntem robotników, doprowadziło to do całkowitego upadku „Fordlandii”. I pomyśleć, że błąd ten powtarzano w różnych częściach Amazonii jeszcze przez całe dekady, zanim zrozumiano, że gleba w puszczy nie jest życiodajną, wiecznie nasyconą gąbką, a bogactwo lasu stanowi efekt niezwykle złożonej i gęstej struktury rosnącej powoli przez długie stulecia.
Dzisiaj wystarczy spacer po targowisku, aby przekonać się, że miejscowi dostrzegli już potencjał tkwiący w ich zasobach, to znaczy – nauczyli się patrzeć na nie okiem gringo. Wiedzą dlaczego i po co wielu cudzoziemców przybywa w te okolice uprawiając swoistą turystykę medyczną – opartą na koktajlach z lokalnych owoców i ziół. Z tego względu absolutną królową selwy centralnej ukoronowaną banerami reklamowymi i serwowaną przez każdą pijalnię soków jest guanabana – duży, ciemnozielony owoc o grubej, jakby „smoczej” skórze.
Wraz z innymi składnikami regenerujących soków, guanabana z pewnością stanowi niezłą bombę witamin. Czy jednak jest aż tak skuteczna, jak twierdzą miejscowi – trudno jednoznacznie określić. Podobno badania dowiodły, że posiada ona silne właściwości antynowotworowe zdolne uzupełnić, a niekiedy i zastąpić zachodnie metody leczenia. Wzdłuż dróg w selwie centralnej nad rzekami Chanchamayo, Paucartambo i Perene położone są ośrodki i kliniki medycyny naturalnej, gdzie gringos z różnymi problemami zdrowotnymi mogą przyjechać na konsultację lub wykupić dłuższy pobyt połączony ze specjalną dietą. Wśród nich znajduje się nawet przybytek o naszym akcencie narodowym – Hotel Polonia prowadzony przez ekscentryczną i ciekawą postać, znaną jako „Dziki Mietek”.
U pana Mietka spędziłam kilka miłych i ciekawych dni wypełnionych wycieczkami po okolicy oraz łażeniem po zaułkach targów w La Merced i San Ramon. Wieczorami rozmawialiśmy z gospodarzem do późnych godzin nocnych na szerokim tarasie, przed którym rozciągał się ciemny gąszcz wspaniałego ogrodu sadowego, a obok z cichym pluskiem sunęła rzeka Chanchamayo. Sceneria dodawała niesamowitości barwnym historiom o życiu w różnych kulturach, o lokalnej historii i gospodarce, a także o szamanach i medycynie selwy. Od czasu do czasu tematyka skręcała w zakamarki nader ezoteryczne, zahaczając o teorie spiskowe czy tajemnice kosmosu. W takich chwilach jako studentka zbierająca informacje zadawałam sobie poważne pytanie o ich wiarygodność. Ale gdy wróciłam do Limy, odsłuchałam nagrania z wywiadu i zweryfikowałam dane na uczelni, spotkało mnie miłe zaskoczenie – wszystkie uwagi konkretne na temat miejscowych relacji, grup etnicznych, praktyk leczniczych oraz pewnych wydarzeń z niedalekiej przeszłości okazały się prawdziwe.
Pozdrawiam dzisiaj pana Mietka z chłodnego Krakowa pogrążonego w deszczach i cieniach listopada. W taką pogodę chętnie wypiłabym jeszcze jeden koktajl z guanabany i posłuchała nowej „dzikiej” opowieści.
Bardzo interesujący wpis, czekam na kolejne 🙂
Świetnie się czyta. Czekam na dalsze odcinki🤗