W języku shipibo słowo inati oznacza – „podróżować rzeką” – i jest to doświadczenie na tyle swoiste i charakterystyczne, że zasłużyło na osobny termin w rdzennym słowniku. Wygląda to tak, że przez cały dzień, od świtu do zmierzchu, przed oczami przesuwa się linia brzegowa porośnięta lasem deszczowym. Zwarte gąszcze, zarośla, czasem dwupiętrowa trzcina, tu i ówdzie sterczą palmy. Od czasu do czasu pojawia się gdzieś wyrwa – błotnisty port jakiejś małej wioski – kilka łódek, szałas z bananami. Woda jest brudnożółta i nic tam nie wypatrzycie, czasami ponad taflę na ułamki sekund wyskakują delfiny, czasem na sterczących palach przysiądzie jakieś ptactwo. I tak to leci, godzina za godziną, dzień za dniem, konsekwentnie, bez żadnych zwrotów akcji. Można się zawiesić.
Więc kiedy mówię, że uwielbiam podróże po Ucayali i najchętniej w ogóle wsiadłabym w lanchę, która do Iquitos płynie jakiś miesiąc, to zastanawiam się jak podzielić się tym doświadczeniem, jak oddać zjawisko inati – ten Ucayali vibe – gdzie człowiek trwa w zawieszeniu pomiędzy wielką wodą a wielkim niebem?
Po namyśle dochodzę do wniosku, że potrzebna jest tutaj muzyczka. Dokładnie ta muzyczka, która leciała mi ostatnio w słuchawkach na długim odcinku pomiędzy Contamaną a Iquitos. Wrzucam więc filmik z kawałkiem, który towarzyszy mi często w Amazonii i sprawia, że wszystko zdaje się nabierać tempa.
Odcinek nagrany gdzieś między Contamaną a Tamishyacu.
Muzyczka: Juana Molina, „Hongos de Marosa”.
Tymczasem jednak, aby nie było że sama nuda, dodaję fragment z dziennika; 08.06.2023 – wrażenia po zejściu na ląd w Iquitos:
„W mojej głowie nocami buja się hamak. Kołysze do snu całkiem nieźle, podobnie jak monotonne, radosno-smutnawe cumbie. Jak się okazuje, taki efekt utrzymuje się przez dzień-dwa po długiej podróży rzeką. Po przemierzeniu około 700 km z prądem Ucayali, wystarczy że przymknę oczy i już siedzę na wielkiej wewnętrznej huśtawce, podczas gdy wokół kłębi się i brzęczy nader wesołe miasteczko; Iquitos nad Amazonką.
Mój rejs z Contamany trwał koniec końców około 30 godzin i na początku wcale nie zapowiadał się najlepiej. Po 4 godzinach wyczekiwania na wskazanym wybrzeżu, od strony Pucallpy przykolebało się wreszcie coś, co przypominało puszkę sardynek z silnikiem spalinowym. Ciemne metalowe wnętrze, spocona półgoła ciżba stłoczona ramię przy ramieniu, wcinająca na domiar złego jakieś kurczaki z czosnkiem wyciągnięte z folii. Niemożliwy zaduch, płaczące dzieci i porykująca z głośników cumbia – wszystko to na sekundę przywiodło mi na myśl jakieś mętne skojarzenia z „Królem szczurów” Clavell’a, a konkretnie – z opisami warunków przewozu więźniów na kontenerach japońskich w czasie wojny na Pacyfiku.
Poratowawszy jednak załogę ogniem i fajkami udało mi się wynegocjować całkiem znośne i przewiewne miejsce na dziobie obok sternika. Do rana połowa pasażerów wysiadła zostawiając za sobą jedynie wątły swąd sosu z tysiąca wiosek, który szybko unicestwił poranny zefirek. Na resztę podróży rozłożyłam się już wygodnie, przy oknie, z muzyczką, ciastkami i kamerką. Załoga znienacka puściła z głośników Bohemian Rhapsody, a w portach na pokład wchodziły przemiłe panie sprzedające owoce, tortille, jaja na twardo, pieczone banany i wszystko, na co może przyjść ochota w podróży. Zrobiło się całkiem swojsko, a czas poleciał z prądem.”
Na koniec uważam, że wypada przedstawić rzeczywistego, donośnie pyrkoczącego bohatera tej historii – tak wygląda motorek w tyłku Amazonii, faktyczny napęd życia wszelkiego od źródeł w Andach po ujście królowej rzek do Atlantyku: